Bazar Kocha
Po pierwsze: neon. W tej części miasta, nieopodal MDM’u, neony to wręcz instytucja. Ten z Bazaru jest zielony i elegancko wpisuje się w elewację kamienicy.
Po drugie: stoisko z ciastami jest wręcz onieśmielające. Znajduje się przy samym wejściu, więc mami gości, którzy ledwo przestąpili próg. Stylizacja jest bardzo naturalna i domowa: deski, wielkie szklane patery z pokrywami oraz słoje i słoiki, w których ukrywają się ciasteczka, smarowidła i ciasta na wynos. Z góry zwisają gałązki i świetlne kule. Odlot!
Po trzecie: wystrój. Nienachalny, luźny, kolorowy, ale jednocześnie spokojny i zrównoważony. Dominuje drewno i metalowe, jakże modne od kilku lat, obdrapane krzesła.
Sala dzieli się na kilka mniejszych obszarów za pomocą kolumn, poustawianych regałów i drzwi zrobionych ze zbrojonego szkła.
Na regałach z zabawnymi osłonami słonecznymi, nawiązujących do tych z owocowo-warzywnych bazarów, poustawiane są przetwory, przy których czytamy np.: „ten rabarbar podajemy na śniadanie razem z tostem francuskim”.
Skoro napisałam już o zaletach zauważalnych na pierwszy rzut oka, przejdźmy do menu. Karta jest w sam raz, mieści się na dwóch stronach (poza deserami, które nie są w niej opisane), co gwarantuje doskonałą jakość dań.
Jako, że byliśmy po dość późnym, weekendowym śniadaniu, zdecydowaliśmy się na zamówienie zup. Monsieur tradycyjnie postawił na rosół z dodatkami (14 zł), a ja zamówiłam Tom Kha Kai (21 zł), czyli rześką zupę z mlekiem kokosowym.
Po 20 minutach (!) od zamówienia na naszym stole pojawiło się „czekadełko” w postaci koszyka pieczywa i solonego masła. Chleb z czarnuszką był znakomity, a bułeczki chrupiące i bardzo świeże.
Po kolejnych kilku minutach dostaliśmy zupy, które podawane są w małych ceramicznych kociołkach z przykrywką poustawianych na drewnianych deskach.
Tom Kha Kai była świeża dzięki trawie cytrynowej, ale też lekko pikantna – dokładnie tak jak lubię. Miłośnicy kuchni azjatyckiej nie będą zawiedzeni – w środku znalazły się bowiem także dwie spore krewetki i kilka kawałków kurczaka. Ta propozycja była na tyle sycąca, że prawdę mówiąc nie zostawiała dużego pola manewru w kwestii drugiego dania.
Deska M. została dodatkowo wzbogacona o trzy mniejsze garnuszki z dodatkami: jajkiem ugotowanym na półtwardo, kładzionymi kluseczkami i skrzydełkami (można było wybrać alternatywnie szpinak lub pieczarki).
Wywar miał głęboki smak i został dobrze doprawiony. Dodatki sprawiły, że nie był to zwykły rosół z kluskami, jaki przeważnie jest podawany. To rosół z małym twistem i dzięki jajku ukłon w kierunku ramenu, który oboje bardzo lubimy.
Jako, że byliśmy już pełni po pierwszym daniu, zdecydowaliśmy się tylko na małą kontynuację i zamówiliśmy jedno wspólne drugie danie na spróbowanie. Nasz wybór pasł na ravioli z dynią (29 zł).
Porcja, jak dla dwóch już najedzonych osób, okazała się spora. Pierożki były bardzo delikatne, miały cienkie ciasto i nadzienie o konsystencji musu. Intensywny wędzony kozi ser (Łomnicki) świetnie zagrał z mało wyrazistą dynią. Kiełki także dodały ostrego smaku. Była to bardzo udana kompozycja skropiona sporą ilością oliwy, którą także dodatkowo podano do tego dania.
Deseru, mimo tego, że przy wejściu stałam i podziwiałam witrynę wypytując się o każde poszczególne ciastka, tym razem nie było. Zadowoliłam się smaczną latte macchiato o orzechowym posmaku (12 zł).
Dodaj komentarz