fbpx

Les Diablerets

13 stycznia 2014
Od wyjazdu do Szwajcarii minęły już prawie trzy miesiące. Jak ten czas leci! A szczerze powiedziawszy w tym okresie udało mi się napisać tylko kilka wpisów z wyprawy. Plan podróżniczych postów legł w gruzach w grudniu, kiedy dodawałam niemalże tylko i wyłącznie teksty dotyczące Świąt. Teraz pora na nadrobienie zaległości i dokończenie nieopowiedzianych historii z wyjazdów na Azory, do Trójmiasta, Wiednia, czy właśnie Szwajcarii.


Dziś zabiorę Was do tej ostatniej, do małego, ale ogromnie urokliwego małego miasteczka położonego za górami, za lasami, w Alpach Berneńskich. Miasteczka o wdzięcznej, ale nieco demonicznej nazwie Les Diablerets, która pochodzi od francuskiego słowa „le diable” czyli diabeł.

Diabeł na skateboardzie na oknie biura turystycznego

Przyjeżdżając tu jednak nie musimy się obawiać, że go spotkamy. Oczywiście za wyjątkiem licznych plakatów, reklam, czy wszechobecnego symbolu miasta, w którym gra główną rolę 🙂 Prawdę mówiąc jego postać jest tu dość znacznie eksploatowana i aż by się chciało powiedzieć „Biedny on!”, tak jak myślałam o Mozarcie będąc w Salzburgu, gdzie na każdym kroku, na każdym ciastku, czekoladce, serwetce, czy reklamówce była jego twarz, czy to za młodu, czy w starszym wieku. Ale oczywiście diabła nie ma co żałować, niech miasteczko z niego korzysta, w końcu diabeł na desce skateboard’owej nie jest taki straszny jak go malują 🙂

Budynek biura turystycznego w centrum Les Diablerets

W Les Diablerets znaleźliśmy się późnym wieczorem. Przyjechaliśmy tu z Zermatt pociągiem i autobusem, który dowiózł nas z Aigle (tory na trasie Aigle-Les Diablerets w tym czasie były w remoncie i kursowała komunikacja zastępcza). Szybko poszliśmy rozpakować nasze rzeczy w hotelu.

Hotel Les Lilas

„Les Lilas” okazał się być uroczym i bardzo domowym hotelikiem z zaledwie kilkoma pokojami. Dostałam wspaniały i ogromny pokój z wielką i otwartą na przedpokój łazienką. Cały apartament był zrobiony w drewnie. Sufit był nieco nisko, co tylko potęgowało fakt, że miejsce było bardzo przytulne.

Po krótkim odpoczynku poszliśmy do restauracji „Auberge de la Poste” na kolację.

Auberge de la Poste

Jako przystawkę podano nam tradycyjne wędliny (m.in. szwajcarską szynkę dojrzewającą), sery, korniszony i marynowane cebulki.

Potem nastąpił kulminacyjny punkt wieczornego programu, czyli pokaz przyrządzania Fondue.

Na deser jedliśmy specjalności tutejszej kuchni, która jesienną porą pełna była kasztanów w postaci crème brûlée z kasztanami i kirsch’em, czy musu kasztanowego w formie spaghetti (Vermicelle).

Na zakończenie kolacji podano nam Verbenę, którą nauczyłam się pić właśnie w Szwajcarii, a która wspaniale reguluje procesy trawienne. Od tego wyjazdu mam ją zawsze pod ręką, zarówno w pracy, jak i w domu.

Po tak wspaniałym wieczorze szybko usnęłam, a rano obudził mnie przepiękny widok na Alpy. Ach, co to był za poranek!

Rześkie, górskie powietrze zadziałało lepiej niż kawa po krótkiej nocy i mocy wrażeń poprzedniego dnia. Wstałam godzinę przed śniadaniem i korzystając z pięknego poranka poszłam na przechadzkę po miasteczku, przy okazji kupiłam trochę pamiątek w … sklepie spożywczym (m.in. krem Ovomaltine do smarowania pieczywa, czekolady Toblerone, czy noże Victorinox). Zrobiłam też kilka zdjęć.

Po śniadaniu zrobiliśmy jeszcze drobne zakupy w specjalistycznym sklepie z serami i ruszyliśmy dalej – do muzeum popularnego szwajcarskiego apéritif’u o nazwie „Bitter des Diablerets”.

Muzeum znajdowało się kilka kilometrów od centrum miasta i usytuowane było w bardzo malowniczym miejscu, tuż obok kościoła na wzgórzu.

W Musée des Ormonts poznaliśmy historię tutejszego trunku, która została pokazana w bardzo atrakcyjny i sposób.

Jednym z elementów wystawy była sala z sufitem zamienionym był w łąkę, na której rosły wszystkie zioła używane do produkcji „Bitter des Diablerets”. Można było ciągnąć za sznurki i słuchać przeróżnych historii. Bardzo to było fajne.

Swoją drogą ten wysokoprocentowy napitek został wymyślony w 1876 roku, a jego dokładny skład jest ściśle strzeżoną tajemnicą. W muzeum próbowaliśmy go z syropem z czarnej porzeczki i wodą, a także w wersji z colą. W obu przypadkach smakował zupełnie inaczej i wszyscy byliśmy zaskoczeni ile smaków i aromatów ma w sobie.

Na strychu natomiast oglądaliśmy stare plakaty reklamowe tego napitku.

Po powrocie do Les Diablerets zostało nam tylko zabranie walizek z hotelu i zjedzenie obiadu. Podobnie jak w Cervo Restaurant w Zermatt zaserwowano nam mięso jelenia z kasztanami, szpeclami, zasmażaną słodką kapustą i brukselką.

Na deser tym razem dostaliśmy deser ze śliwkami i lodami obsypany ciasteczkami w stylu belgijskich Speculoos.

Pobyt w Les Diablerets był bardzo udany, choć nieco żałowaliśmy, że z powodu konserwacji wyciągu nie udało nam się dostać do, położonego obok Les Diablerets i Gstaad, Glacier 3000 – zimowego raju pełnego tras narciarskich, skąd roztacza się wspaniały widok na 24 alpejskie szczyty o wysokości przekraczającej 4000 metrów.

Podczas powrotu do Aigle podziwialiśmy wspaniałe widoki, które roztaczały się raz po lewej, a raz po prawej stronie autobusu.

Niektóre, szczególnie te z winnicami, były przedsmakiem riwiery Montreux i okolic Jeziora Genewskiego słynących z przepysznych win. O tym napiszę w kolejnym poście.

Do Les Diableters mam nadzieję kiedyś wrócić, bo widoki, malownicze domki, gościnni ludzie, jak i pyszne jedzenie pozostaną w moich myślach na długo.

Do następnego przeczytania!
E.

Jak oceniasz ten wpis?

Kliknij gwiazdkę, aby ocenić!

Średnia ocena 0 / 5. Liczba głosów: 0

Jak dotąd brak głosów! Bądź pierwszą osobą, która oceni ten post.

Podobne wpisy

Komentarze

8 odpowiedzi na “Les Diablerets”

  1. Travellerka pisze:

    Zgłodniałam od patrzenia na te pyszności :d

  2. martanovacka pisze:

    Jak pięknie! Marzę, by odwiedzić tamte tereny 🙂

  3. Fondue i desery wyglądają niesamowicie!!

  4. Ven pisze:

    Przepiękne, jak marzenie te Twoje Alpy Edith, istna sielanka:)

  5. Lech pisze:

    Przepraszam Koleżanki, że trochę sarkastycznie ale nie złośliwie 🙂 Powiem Wam jak facet: wszystkie ostre noże , nawet te najostrzejsze muszą być kiedyś ostrzone na nowo 😀
    Też mam Victorinoxy i to dobre noże.

    Relacja jak zwykle SUPER !

  6. Angie pisze:

    Ale tam jest pięknie. Czekam na więcej relacji z wyjazdu; )

  7. pasjoNatka pisze:

    Piękne zdjęcia i ciekawa relacja z wyjazdu:) PS.Też posiadam noże Victorinox-są "piekielnie" ostre, ale w kuchni niezastąpione 🙂

    • Madame Edith pisze:

      PasjoNatko,
      To prawda, są ostre i niezastąpione, a w dodatku niedrogue. W Szwajcarii kupowałam je za połowę polskiej ceny, więc tym bardziej był to super zakup 🙂

      Serdecznie pozdrawiam,
      E.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Tutaj możesz dodać zdjęcie do komentarza

Les Diablerets


Od wyjazdu do Szwajcarii minęły już prawie trzy miesiące. Jak ten czas leci! A szczerze powiedziawszy w tym okresie udało mi się napisać tylko [...]
@MadameEdith on Instagram