Bardzo dawno nie pisałam o książkach, bo i przyznam, że mało kulinarnych pozycji ostatnio kupuję. Od ubiegłego roku i jesiennych porządków kieruję się filozofią, że każdy zakup do domu należy dwukrotnie przemyśleć. Oduczyłam się kupowania impulsywnego na amazonie, odkąd ten wprowadził drakońskie opłaty za przesyłkę. Dlatego też w posiadanie drugiej książki Katie Quinn Davies weszłam niedawno – dopiero w dwa miesiące po jej polskiej premierze i nieco ponad pół roku po premierze w Austarlii.
Chwilę poczekałam, a cena spadła do 37 zł (cena okładkowa to aż 69 zł). Nie było się nad czym zastanawiać! Po obejrzeniu jej w empiku zamówiłam przez internet i w ciągu 48 godzin była już ze mną. Od pierwszego momentu, gdy wzięłam ją w rękę byłam nią całkowicie oczarowana. To bez dwóch zdań książka, która pod względem wizualnym jest w ścisłej czołówce kilkudziesięciu książek, jakie do tej pory udało mi się zgromadzić w biblioteczce.
Zdecydowanie różni się (wg mnie na plus) od pierwszej książki Katie „What Katie Ate„, o której pisałam ponad dwa lata temu. Druga część jest bardziej pogodna, a zdjęcia utrzymane są w jaśniejszej stylistyce. Bardzo mi to odpowiada. Przepisy są skomponowane w taki sposób, by można je było w miarę szybko przygotować na weekendowe spotkanie w gronie znajomych. Dodatkowo, dla ułatwienia lektura podzielona jest na kilkanaście rozdziałów:
- śniadania i brunche,
- weekend w Dolinie Barossa,
- sałatki i zupy,
- weekend w Dublinie,
- drób, inne mięsa i ryby,
- weekend we Włoszech,
- warzywa,
- weekendowe babskie lunche,
- pizza makarony i pieczywo,
- potrawy i napoje na przyjęcia,
- meksykański weekend w moim domu,
- słodkości.
Wszystko w tej książce je się oczami. Zmieniono, w stosunku do pierwszej części, także typografię. Mnogość czcionek już tak nie razi. To wydawnictwo jest po prostu idealne do gotowania i używania, podczas gdy poprzednie było raczej do patrzenia, bo gotować było z niej odrobinę trudno (ciemne, stylizowane kartki, maszynopis, a także często małe i nieczytelne czcionki).
Książka w wersji polskiej ma jednak małą wadę: zrobiłam z niej dopiero dwa przepisy, a już zauważyłam drobne niedociągnięcia w tłumaczeniu składników. Dlatego po książki zagranicznych autorów zdecydowanie lepiej sięgać w oryginale. Ale cóż, gdy cena z przesyłką zwala z nóg, to nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po zdecydowanie tańsze tłumaczenie. Zgodnie z powiedzeniem: jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma 😉
Te drobnostki nie przesłonią jednak faktu, że książka jest bardzo porządnie przygotowana (320 stron, ponad setka przepisów). Jest gruba, ciężka, wydrukowano ją na matowym papierze i zafundowano grubą oprawę. Miło z nią siedzieć wieczorem i powolnie przeglądać. Ta lektura się prędko nie znudzi i idealnie sprawdzi się jako książka na jesień. Zdecydowanie polecam!
Podobne wpisy
Komentarze
4 odpowiedzi na “What Katie Ate: weekend Katie”
Dodaj komentarz
Autor: Madame Edith
Bardzo dawno nie pisałam o książkach, bo i przyznam, że mało kulinarnych pozycji ostatnio kupuję. Od ubiegłego roku i jesiennych porządków [...]

Pierwszą część przeglądałam w empiku, pamiętam, że aż oczy bolały od patrzenia. Za dużo czcionek, zdjęcia zbyt stylizowane (na mój gust). Chociaż pięknie wydana.
Ciekawa jestem czy czytałaś Wielką księgę kucharską Williams i Kidd? Tysiąc przepisów i nie wiem od którego zacząć 😉
Pozdrawiam, Wioleta.
piękna, jasna i bardzo smakowita! wiem, bo korzystam 🙂
Fenomenalna książka, bardzo podobają mi się zdjęcia jak i cała szata graficzna. 🙂
piekne zdjęcia w książce..ja nie chętnie kupuję książki…bo nawet jak kupię to z niej nie korzystam