Les Diablerets
Dziś zabiorę Was do tej ostatniej, do małego, ale ogromnie urokliwego małego miasteczka położonego za górami, za lasami, w Alpach Berneńskich. Miasteczka o wdzięcznej, ale nieco demonicznej nazwie Les Diablerets, która pochodzi od francuskiego słowa „le diable” czyli diabeł.
![]() |
Diabeł na skateboardzie na oknie biura turystycznego |
Przyjeżdżając tu jednak nie musimy się obawiać, że go spotkamy. Oczywiście za wyjątkiem licznych plakatów, reklam, czy wszechobecnego symbolu miasta, w którym gra główną rolę 🙂 Prawdę mówiąc jego postać jest tu dość znacznie eksploatowana i aż by się chciało powiedzieć „Biedny on!”, tak jak myślałam o Mozarcie będąc w Salzburgu, gdzie na każdym kroku, na każdym ciastku, czekoladce, serwetce, czy reklamówce była jego twarz, czy to za młodu, czy w starszym wieku. Ale oczywiście diabła nie ma co żałować, niech miasteczko z niego korzysta, w końcu diabeł na desce skateboard’owej nie jest taki straszny jak go malują 🙂
![]() |
Budynek biura turystycznego w centrum Les Diablerets |
W Les Diablerets znaleźliśmy się późnym wieczorem. Przyjechaliśmy tu z Zermatt pociągiem i autobusem, który dowiózł nas z Aigle (tory na trasie Aigle-Les Diablerets w tym czasie były w remoncie i kursowała komunikacja zastępcza). Szybko poszliśmy rozpakować nasze rzeczy w hotelu.
![]() |
Hotel Les Lilas |
„Les Lilas” okazał się być uroczym i bardzo domowym hotelikiem z zaledwie kilkoma pokojami. Dostałam wspaniały i ogromny pokój z wielką i otwartą na przedpokój łazienką. Cały apartament był zrobiony w drewnie. Sufit był nieco nisko, co tylko potęgowało fakt, że miejsce było bardzo przytulne.
Po krótkim odpoczynku poszliśmy do restauracji „Auberge de la Poste” na kolację.
![]() |
Auberge de la Poste |
Jako przystawkę podano nam tradycyjne wędliny (m.in. szwajcarską szynkę dojrzewającą), sery, korniszony i marynowane cebulki.
Potem nastąpił kulminacyjny punkt wieczornego programu, czyli pokaz przyrządzania Fondue.
Na deser jedliśmy specjalności tutejszej kuchni, która jesienną porą pełna była kasztanów w postaci crème brûlée z kasztanami i kirsch’em, czy musu kasztanowego w formie spaghetti (Vermicelle).
Na zakończenie kolacji podano nam Verbenę, którą nauczyłam się pić właśnie w Szwajcarii, a która wspaniale reguluje procesy trawienne. Od tego wyjazdu mam ją zawsze pod ręką, zarówno w pracy, jak i w domu.
Po tak wspaniałym wieczorze szybko usnęłam, a rano obudził mnie przepiękny widok na Alpy. Ach, co to był za poranek!
Rześkie, górskie powietrze zadziałało lepiej niż kawa po krótkiej nocy i mocy wrażeń poprzedniego dnia. Wstałam godzinę przed śniadaniem i korzystając z pięknego poranka poszłam na przechadzkę po miasteczku, przy okazji kupiłam trochę pamiątek w … sklepie spożywczym (m.in. krem Ovomaltine do smarowania pieczywa, czekolady Toblerone, czy noże Victorinox). Zrobiłam też kilka zdjęć.
Muzeum znajdowało się kilka kilometrów od centrum miasta i usytuowane było w bardzo malowniczym miejscu, tuż obok kościoła na wzgórzu.
W Musée des Ormonts poznaliśmy historię tutejszego trunku, która została pokazana w bardzo atrakcyjny i sposób.
Jednym z elementów wystawy była sala z sufitem zamienionym był w łąkę, na której rosły wszystkie zioła używane do produkcji „Bitter des Diablerets”. Można było ciągnąć za sznurki i słuchać przeróżnych historii. Bardzo to było fajne.
Swoją drogą ten wysokoprocentowy napitek został wymyślony w 1876 roku, a jego dokładny skład jest ściśle strzeżoną tajemnicą. W muzeum próbowaliśmy go z syropem z czarnej porzeczki i wodą, a także w wersji z colą. W obu przypadkach smakował zupełnie inaczej i wszyscy byliśmy zaskoczeni ile smaków i aromatów ma w sobie.
Po powrocie do Les Diablerets zostało nam tylko zabranie walizek z hotelu i zjedzenie obiadu. Podobnie jak w Cervo Restaurant w Zermatt zaserwowano nam mięso jelenia z kasztanami, szpeclami, zasmażaną słodką kapustą i brukselką.
Na deser tym razem dostaliśmy deser ze śliwkami i lodami obsypany ciasteczkami w stylu belgijskich Speculoos.
Pobyt w Les Diablerets był bardzo udany, choć nieco żałowaliśmy, że z powodu konserwacji wyciągu nie udało nam się dostać do, położonego obok Les Diablerets i Gstaad, Glacier 3000 – zimowego raju pełnego tras narciarskich, skąd roztacza się wspaniały widok na 24 alpejskie szczyty o wysokości przekraczającej 4000 metrów.
Podczas powrotu do Aigle podziwialiśmy wspaniałe widoki, które roztaczały się raz po lewej, a raz po prawej stronie autobusu.
Niektóre, szczególnie te z winnicami, były przedsmakiem riwiery Montreux i okolic Jeziora Genewskiego słynących z przepysznych win. O tym napiszę w kolejnym poście.
Do Les Diableters mam nadzieję kiedyś wrócić, bo widoki, malownicze domki, gościnni ludzie, jak i pyszne jedzenie pozostaną w moich myślach na długo.
Do następnego przeczytania!
E.
Podobne wpisy
Komentarze
8 odpowiedzi na “Les Diablerets”
Dodaj komentarz
Autor: Madame Edith
Od wyjazdu do Szwajcarii minęły już prawie trzy miesiące. Jak ten czas leci! A szczerze powiedziawszy w tym okresie udało mi się napisać tylko [...]

Zgłodniałam od patrzenia na te pyszności :d
Jak pięknie! Marzę, by odwiedzić tamte tereny 🙂
Fondue i desery wyglądają niesamowicie!!
Przepiękne, jak marzenie te Twoje Alpy Edith, istna sielanka:)
Przepraszam Koleżanki, że trochę sarkastycznie ale nie złośliwie 🙂 Powiem Wam jak facet: wszystkie ostre noże , nawet te najostrzejsze muszą być kiedyś ostrzone na nowo 😀
Też mam Victorinoxy i to dobre noże.
Relacja jak zwykle SUPER !
Ale tam jest pięknie. Czekam na więcej relacji z wyjazdu; )
Piękne zdjęcia i ciekawa relacja z wyjazdu:) PS.Też posiadam noże Victorinox-są "piekielnie" ostre, ale w kuchni niezastąpione 🙂
PasjoNatko,
To prawda, są ostre i niezastąpione, a w dodatku niedrogue. W Szwajcarii kupowałam je za połowę polskiej ceny, więc tym bardziej był to super zakup 🙂
Serdecznie pozdrawiam,
E.