ATO Sushi – powrót po latach
Przez czas pandemii miałam na blogu cykl o ulubionych miejscach. Często, choć je opisywałam już wcześniej, to poświęcałam im dodatkowe miejsce na blogu, bo bardzo chciałam, by przetrwały ten trudny dla gastronomii czas. Jednym z takich adresów, do którego dotarliśmy po raz pierwszy właśnie w pandemii było ATO Sushi. W tamtym czasie jeździliśmy regularnie z Biszkopcikiem do Łodzi do jednego z profesorów z Instytut Centrum Zdrowia Matki Polki. Przy okazji stołowaliśmy się naprzemiennie w ATO Ramen, ATO Sushi lub Mono Cafe. W czerwcu i na początku lipca br. ATO odwiedziłam aż trzy razy, więc wypada opisać to miejsce w normalnych realiach.
Do Łodzi mam ogromny sentyment, bo wizyty w tym mieście bardzo pomogły naszemu synkowi. Od tego czasu miasto kojarzy mi się jeszcze lepiej niż wcześniej. A dodatkowo od lat zachodzą w niej niesamowite zmiany. Przyjeżdżam raz, dwa razy do roku i widzę za każdym razem, jak miasto pięknieje. I to cieszy, bo pojawia się więcej turystów, jak również powstają nowe miejsca. Mam już kilka nowszych lokali na liście do odwiedzenia.
ATO Sushi – powrót po przerwie
A jakie jest ATO Sushi po dłuższym czasie? Niezmiennie doskonałe! A może nawet i lepsze niż wcześniej. Naszym synom bardzo się tu podobało. A starszy stwierdził, że lepszego sushi nie jadł, co myślę, że jest prawdą (nie umniejszając naszym ulubionym „suszarniom” w Warszawie).
Ale zacznijmy od początku. W czerwcu podczas See Bloggers mieszkałam w Hotelu Pietryna, który mieści się parę kroków od ATO Sushi. Miałam więc blisko i skwapliwie skorzystałam z tej okazji i zjadłam tu dwie kolacje.
Pierwsza wizyta
Pierwszego dnia zdecydowanie przesadziłam z zamówieniem, bo się rozpędziłam. Przyjechałam bez obiadu i byłam wściekle głodna. Miałam ochotę na wszystko, ale byłam przecież sama i znikąd pomocy przy jedzeniu. Usiadłam przy barze, a sushimasterzy tak mnie zagadali, że wzięłam zupę, na którą bardzo miałam ochotę, a potem jeszcze sushi i skończyłam na deserze. Ledwie dotarłam do hotelu po tej uczcie.
Zupa kokosowa (36 zł) była wspaniała! Pełna smaków Azji. Z dużą ilością warzyw i krewetek. W zasadzie to na niej i dwóch kawałkach nigiri mogłabym przestać, ale zamówiłam od razu więcej, bo mnie poniosło. Do picia zamówiłam matchaladę, czyli lemoniadę z machą (18 zł). Ostatnio polubiłam matchę i zamawiam ją wszędzie. Myślę, że do tego smaku trzeba dojrzeć i 11 lat temu w Japonii piłam ją trochę z musu, a dziś już wyłącznie dla przyjemności.
Goma roll (54 zł), czyli rolka z tuńczykiem błękitnopłetwnym, krewetką w tempurze i kizami wasabi (to rodzaj pasty z prawdziwymi kawałkami oryginalnego korzenia wasabi – nie jest to zielonkawa pasta zrobiona z korzenia zwykłego chrzanu, jaką zwykle spotkamy w restauracjach z sushi) była genialna. Polecam ją każdemu! I choć w karcie jest napisane, że liczy 8 sztuk, to na moim talerzu znalazło się aż 11 krążków. Dla mnie to duża porcja. Zwłaszcza że zamówiłam jeszcze dwie sztuki z tuńczykiem błękitnopłetwym (45 zł). Jeden kawałek dostałam z bardziej tłustą częścią tuńczyka, a drugi z bardziej krwistą, bo akurat przyszły różne kawałki i miałam wybór. Oczywiście jaśniejszy kawałek, czyli bardziej tłusty, był smaczniejszy. Ryba wprost rozpływała się na języku.
Na koniec sushimaster namówił mnie jeszcze na kokosowy fondant (34 zł). I faktycznie było warto go spróbować, bo to fondant, jak żaden inny, które jadłam do tej pory. Choć za tego typu deserami nie przepadam, to ten zrobił na mnie duże wrażenie. Sorbet z marakui i akcenty tonki rewelacyjnie zgrały się z dość słodkim fondantem. Naprawdę pyszny deser.
Druga wizyta
Podczas drugiej wizyty byłam już bardziej oszczędna i nie rozpędzałam się z zamówienie. Wzięłam chrupiące boczniaki w pikantnym sosie (36 zł) – bardzo duża porcja, raczej polecam ją dla dwóch osób. Danie jest ostre i po prostu trudno całe zjeść będąc w pojedynkę. Nie zmienia to faktu, że jest świetne, a dodatek lomonki sprawdza się znakomicie. Grzyby są z jednej strony chrupiące, ale w środku pozostają miękkie. Jeśli lubicie ostrzejsze przystawki, to z pewnością ta Wam przypadnie go gustu.
Zamówiłam też rolkę ze słodkim węgorzem, mango, ogórkiem i kanpyo, która została zapieczona w migdałach ze słodkim sosem unagi (58 zł). To było mistrzostwo! Coś nieprawdopodobnie pysznego. Podczas wizyty z dziećmi wzięliśmy podobną, też zapiekaną w migdałach. Najbardziej smakowała mi, moi panowie woleli bardziej klasyczne smaki, więc może to nie jest coś dla każdego.
Trzecia wizyta
Będąc z dziećmi zamówiliśmy zestaw dla trzech osób (180 zł), na który oprócz rolki z węgorzem składała się rolka z krewetkami w tempurze, spicy majo i ogórkiem, wspomniana przeze mnie wcześniej goma roll z tuńczykiem i okoniem oraz Philadelphia roll, czyli klasyka: łosoś, serek, ogórek. Nasz starszy syn zajadał się bez opamiętania. Młodszy zachował większą powściągliwość i skupił się bardziej na zupie miso z tofu (14 zł) oraz ramenie – wybraliśmy vegan miso ramen (42 zł), który bardzo mu spodobał. Nie było tu jednej złej rzeczy. Po wyjściu i spacerze poszliśmy do Grand Cafe na deser, o czym już pisałam wcześniej.
ATO Sushi – podsumowanie:
Ato nieustająco trzyma poziom i za każdym razem to wielka przyjemność móc tu przyjść na tak pyszne jedzenie. Nieustająco polecam. Na sushi i nie tylko. Z rodziną i w pojedynkę.
E.
Podobne wpisy
Komentarze
2 odpowiedzi na “ATO Sushi – powrót po latach”
Dodaj komentarz
Przedział cenowy: od 30 zł
Od wielu lat jeździmy do Łodzi w okresie wakacyjnym. Miasto pięknieje, a Ato sushi jest obowiązkowym elementem każdego wyjazdu . Tak pysznego sushi nie jadłam, rok w rok poziom jest bardzo wysoki. My jeszcze bierzemy ramen wołowy, który jest jedyny i niepowtarzalny tylko w tym miejscu 🥰😊.
Ooo, tego nigdy nie zamawialiśmy, bo na ramen zwykle idziemy do ATO Ramen, a u nich jest tylko wieprzowy. Dziękuję za polecenie!