Chianti – włoska trattoria ze świetnymi owocami morza

Chianti – ten lokal z toskańskim rodowodem odwiedziliśmy ostatnio dwa razy, w tym raz z Małym Monsieur w ramach obiadu, a raz z naszym przyjacielem w czasie kolacji. Pomimo odgłosów remontu w sąsiedniej kamienicy (który na szczęście dobiega już końca) można się tam przez chwilę poczuć jak na włoskich wakacjach.

Chianti to miejsce, w którym na dzieci w weekend czeka zabawa z animatorką, dzięki czemu rodzice mają chwilę dla siebie. Zdecydowanie lokal ten można określić jako przyjazny maluchom. Nie tylko bowiem w menu znajdzie się kilka pozycji dla najmłodszych, ale także obsługa jest super przyjazna i pomocna: przynosi kredki, zagaduje, a gdy nasz ciekawski syn próbował zbadać każdy kąt, został zabrany na zwiedzanie lokalu. Za to wielki plus!


Chianti – wystrój:
Dominuje tu ciepłe drewno, beże, biele i przyjemne tkaniny. Na ścianach położono kamienne kafle oraz zainstalowano coś na kształt toskańskich okiennic. Mimo że lokal znajduje się w piwnicy, nie jest przytłaczający, a atmosfera jest bardzo przyjemna.

Chianti – menu:
Karta jest obszerna i oprócz standardowego menu traficie także na kartę sezonową. W naszym przypadku grzybową z dominantą kurek oraz borowików. Wybór jest więc duży, jak w większości włoskich miejsc i znajdziecie tu zarówno dania wege, rybne, jak i mięsne.
Za każdym razem w ramach czekadełko dostaje się świeżo wypiekane pieczywo i ziołowe masło. Raz też dostaliśmy po raviolo ze szpinakiem.


Największe wrażenie zrobiły na nas potrawy z owocami morza, które zdecydowanie wybijają się ponad warszawską przeciętną i zostawiają wiele lokali w tyle. Makarony i zupy są bardzo poprawne. Sałatki i desery pyszne! Dania mięsne też są smakowite, ale jednak zostały przyćmione przez pozostałe kategorie.
Porcje są duże i przykładowo rosół z menu dziecięcego (15 zł) spokojnie robi za normalną porcję dla dorosłego. Zwłaszcza z tą ilością domowego makaronu! Wielki plus za łagodny sposób doprawienia.

Czego jeszcze próbowaliśmy? Raz zamawialiśmy z karty, a za drugim razem trafiliśmy akurat na „Fine Dining Week”, podczas którego za 130 zł mieliśmy ustalone 5-daniowe menu składające się z przystawek, zupy, dania głównego i deseru. Przyznam, że menu z karty bardziej nam przypasowało niż to z góry ustalone.
Sałatka z figami i kozim serem (34 zł) z karty sezonowej to coś wspaniałego! Na średni głód będzie wystarczająca i się nią najecie do syta. Figi, jeżyny i grillowany ser to składniki, które mogę jeść bez końca. Połączenie jakże klasyczne, ale w takim wykonaniu, ze świetnym dressingiem smakuje tak, że nic do szczęścia mi już nie potrzeba.

Tatar z tuńczyka i awokado jest gwiazdą karty sezonowej i choć nasza porcja doszczętnie ukryta została pod roszponką, to wierzcie mi nie będziecie żałować tego wyboru, jeśli tylko na niego traficie! To genialna przystawka.

Sałatka z rukoli, koziego sera, arbuza i sosu winegret to dla odmiany wariacja sałatki z kozim serem przygotowana w ramach FDW. Była równie smaczna, co z figami, choć porcja okazała się wybitnie degustacyjna.

Bruschetta z borowikami i serem taleggio z kolei przeniosła mnie już do jesieni i dostarczyła przyjemnych wrażeń smakowych.

Carpaccio z piersi kaczki sezonowanej w soli i ziołach okazało się także niedużą porcją, zwłaszcza dla dorosłych facetów.

Serwowany w ramach Fine Dining Week krem z dyni piżmowej i gruszki był już normalnych rozmiarów. Zupa była super kremowa i aromatyczna. Dobrze doprawiona i z dodatkami kontrastującymi z jej konsystencją.

Krem porów z oliwą truflową i chipsem z topinamburu (w karcie sezonowej występuje bardzo podobna propozycja – krem z młodych porów z czarną truflą i kosztuje 35 zł) był dla mnie strzałem w 10, choć nie jestem fanką porów. Smak był jednak genialny i chętnie bym zamówiła to danie przy kolejnej okazji.

Halibut z kurkami i pastą truflową (59 zł) to przykład na to, że grzyby można podawać nie tylko do mięs czy klusków. Sos kurkowy był pikantny i bardzo wyrazisty, a halibut z kolei delikatny. Takie zestawienie tworzyło fajny kontrast. Pamiętać jednak trzeba, że do dań głównych dodatki (skrobiowe czy warzywne) zamawia się oddzielnie. Są także dodatkowo płatne (np. sałatka mieszana kosztuje 12 zł), przez co kwota za pełne danie główne szybko może wzrosnąć.

Najlepszym daniem ze wszystkich była zdecydowanie ośmiornica (tego dnia była daniem specjalnym i nie występuje na chwilę w podstawowym menu). Równie dobrą w Warszawie jedliśmy tylko raz. To po prostu majstersztyk: idealnie podgrillowana, mięciutka, ale nie ciągnąca, świetnie doprawiona. Mistrzostwo!

Na małą wersję tego dania trafiliśmy też nieco później podczas Fine Dining Week. Tym razem jednak była to tylko jedna macka ośmiornicy z pieczonym bakłażanem i granatem. Była równie pyszna, choć dodatki warzywne bardziej odpowiadały mi za pierwszym razem.

Makarony: są ręcznie robione na miejscu, za co duży plus. Próbowaliśmy dwóch: penne z sosem bolońskim z menu dziecięcego (25 zł) oraz taglierini na maśle z czarną truflą (podczas Fine Dining Week). Makaron z truflą kocham całym sercem, a danie, po posypaniu ekstra porcją świeżo mielonego pieprzu trafiało w punkt. Coś pysznego!


Filet z polędwicy wołowej z figami, redukcją z czerwonego wina podany z ziemniaczanym gratin to akurat danie, na które trafili moi towarzysze podczas FDW. Niestety nie zapytano ich o sposób wysmażenia, co uważam za duży błąd. Pomijając ten fakt, całość była „poprawna, choć bez szału”.

W Chianti trzeba spróbować deserów. Opcją godną polecenia jest zestaw 4 mini deserów: bezy, panna cotty, tiramisu oraz musu chałwowego. Każdy jeden jest przepyszny. Furorę jednak robi mus chałwowy, jak za dawnych lat w Opasłym Tomie.

Limonkowo-miętowa panna cotta (22 zł) także robi wrażenie i możemy ją z czystym sumieniem polecić, bo jedliśmy ją już dwukrotnie. Jest świeża, lekka i stanowi przyjemne zakończenie włoskiej uczty. Po prostu świetny traf i zdecydowanie deser lżejszego kalibru, niż np. tiramisu, które jest obłędne, ale trzeba mieć na nie miejsce, gdyż porcja jest solidnych gabarytów.


Cannoli z kremem z ricotty i pistacjami podczas FDW było według mnie najsłabszą propozycją spośród deserów, jakich tu próbowałam, gdyż krem był po prostu zbyt mdły, a ciasto zbyt twarde.

Chainti – trattoria włoska – podsumowanie:
Chianti do dobry adres na wyjście większą grupą, z rodziną, dziećmi, znajomymi. Obsługa jest miła, a jedzenie w zdecydowanej większości przypadków autentycznie pysznie lub co najmniej dobre. Ceny są na zbliżonym lub nieznacznie wyższym poziomie niż w innych włoskich restauracjach, ale jednak u Kręglickich dania zawsze trzymają poziom, a smaki są powtarzalne, co nie wszędzie jest standardem. Jeśli tylko mogę Wam coś doradzić, to nie idźcie tu na degustację dań z kary, a nie w ramach Restaurant Week’a czy Fine Dining Week’a, bo za tę samą kwotę dostaniecie znacznie lepsze jedzenie.
Do przeczytania!
E.
Podobne wpisy
Komentarze
2 odpowiedzi na “Chianti – włoska trattoria ze świetnymi owocami morza”
Dodaj komentarz
Przedział cenowy: do 50 zł
klusek nie klusków;)
Obie formy są poprawne 🙂