El Caribe
Wnętrze El Caribe składa się z jednej sporej sali, w której poustawiane zostały czarne stoliki z turkusowymi nóżkami, a także krzesła z czerwonymi oparciami. Kolory te nie są tu przypadkowe, nawiązują bowiem do niebiesko-czerwonej flagi kubańskiej, która powiewa na ścianie.
Dzięki energetycznym dodatkom wnętrze jest bardzo pozytywne i sprawia naprawdę przyjemne wrażenie. Tego dnia byliśmy pierwszymi gośćmi restauracji, więc mogliśmy swobodnie wybrać miejsca. Zasiedliśmy na czarnej kanapie pod ścianą, pod zdjęciem oświetlonego nocą placu Plaza de la Catedral w Hawanie.
Naprzeciw znajduje się utrzymany w czerni bar. Lampy, jak i czerwone detale partnera restauracji – kubańskiego rumu, tworzą z nim bardzo udane połączenie.
To drugie po Moonsferze miejsce, do którego przyszliśmy w celu przetestowania vouchera w ramach akcji „Tydzień Restauracji” i współpracy z Groupon Polska. Tym razem sprawdzaliśmy na czym polega korzystanie z kuponu na „kubańską 3-daniową ucztę dla dwojga” (w cenie 149 zł).
Jako, że podczas robienia rezerwacji uprzedziliśmy obsługę, że będziemy korzystać z kuponu, to z miejsca dostaliśmy tylko karty z napojami, z których wybraliśmy polecany mango smoothie (15 zł). Smakowało nam tak bardzo, że nie poprzestaliśmy na jednym… Było absolutnie doskonałe – nie za słodkie, miało odpowiednią, dość gęstą konsystencję. To był znakomity wybór, który momentalnie wprowadził nas w wyśmienity, wakacyjny nastrój.
Pierwszym przystankiem naszej „3-daniowej uczty” był talerz przystawek – tzw. „pinchos cubanos”. Każde z nas dostało swoją porcję, więc po zjedzeniu czterech kanapeczek poczuliśmy się całkiem syci. Były one zresztą wyśmienite. Najbardziej posmakowały nam te z:
- pikantną smażoną wołowiną z kolendrą – po tę kanapkę sięgnęliśmy w pierwszej kolejności (na zdjęciu pierwsza od prawej) i to było coś nieprawdopodobnego – idealna ilość kolendry i dość ostrych przypraw, doskonałe mięso i sos – krótko mówiąc: ogromna przyjemność dla podniebienia
- tradycyjną kubańską potrawą Ropa Vieja (na zdjęciu druga od prawej) – znowu użyję skojarzenia do mojego ulubionego pulled pork, czyli szarpanej wieprzowiny, z tym, że mięso na naszych kanapkach było jeszcze bardziej wilgotne, gdyż podano je ze smacznym sosem
- aromatyczną pastą z batata (na zdjęciu pierwsza od lewej) – genialna, lekko słodka pasta o kremowej konsystencji, coś przepysznego!
Najsłabszym punktem, była pasta z krewetkami, choć nie mogę powiedzieć, że była niesmaczna. Po prostu w porównaniu z jakże silną konkurencją wypadła najsłabiej.
Po tak obfitej przystawce przyszedł czas na danie główne. I tu otrzymaliśmy „plato cubano” czyli talerz kubański.
Solidna porcja składała się z rozmaitych kubańskich potraw, wśród których znalazły się:
- mofongo con bistec de cerdo – purée z platana wraz z soczystym stekiem wieprzowym, oblane tradycyjnym sosem mojo,
- frijoles negros – potrawka z czarnej fasoli,
- skropione limonką i posypane kolendrą posiekane drobniutko awokado z odrobiną czerwonej cebuli,
- ensalada casera – sałatka domowa z pomidorów i sałaty z sosem pomarańczowym.
Stek był podany w mniejszych i bardzo cieniutkich kawałkach, był pięknie przyrumieniony i bardzo soczysty. Ciekawym elementem było puree z platana o gładkiej strukturze, rozpływające się w ustach. Bardzo przyjemne były też dodatki w postaci sałatki oraz awokado, a także chrupiąca dekoracja steka – na mój gust były to mocno opieczone trzy rodzaje warzyw (zidentyfikowałam m.in. bataty), które przypominały warzywne chipsy.
Danie to smakowało zdecydowanie lepiej niż wygląda na moich zdjęciach – niestety trudno było ująć w warunkach restauracyjnych tę kompozycję i zamknąć ją w dobrym ujęciu. Musicie mi zatem wierzyć na słowo, że była to pozycja smakowita, niezwykle aromatyczna i jednocześnie kolorowa.
W połowie porcji zaczęliśmy puszczać „bańki nosem” – tak byliśmy najedzeni, a przecież (o zgrozo!) czekał na nas jeszcze deser!
„Postre del dia”, czyli deser dnia, każdego dnia może być inny. Zgodnie z informacją od przemiłej pani, która nas obsługiwała, trafiliśmy wyśmienicie, bo na domową szarlotka z gęstym sosem waniliowym. Faktycznie, ciasto podawane na ciepło było przepyszną, jesienną propozycją. Dość ciężką, gdyż zrobioną na solidnej porcji masła, ale i z dobrą proporcją jabłkowego nadzienia. Sos dopełniał resztę. Nic tylko poprosić o przepis 🙂 Rewelacja!
El Caribe – dla kogo?
Dla każdego, kto lubi luźne, niezobowiązujące miejsca z ciekawą kuchnią i niebanalnym wystrojem. Ceny w standardowym menu są przystępne – zupa kosztuje ok. 12-14 zł, sałatki wahają się od 25-30 zł, dania główne z owoców morza – kosztują do 40 zł, a mięsne przeważnie koło 28-35 zł.
El Caribe – podsumowanie:
Do przeczytania wkrótce!
E.
jakiś czas temu gdy odbywałam podróż do Warszawy wstąpiłam do tej restauracji za sprawą Twojej recenzji i tego wpisu. niestety przystawek nie było A chciałam bardzo spróbować za to mango smoothie smakował wybornie słonecznie i już nim się nasycilam 😉 dzięki takim drogowskazom łatwo się trafia w smaczne miejsca. Asia
Dziękuję Asiu 🙂
Czy mają tam kubańskie kanapki ? 🙂
Niestety nie wiem. Najlepiej sprawdź u źródła – na ich stronie lub Fb.
Alllle bosko! Ile kosztował taki Groupon dla jednej osoby?
Już dopisałam cenę (149 zł), bo mi wcześniej umknęła i podałam tylko ogólnie obowiązujące ceny z menu.
Madame Edith…fajnie opisujesz restauracje, czy myslalas, aby napisac przewodnik z ciekawymi restauracjami?…nie tylko w W-wie..
Patrzac na zdjecia, cieknie slinka, a z opisu wynika,ze bylo smacznie.Fajnie masz:)
Podobnego slinotoku dostalam na widok jedzenia w Japonii, a pozniej sie okazalo,ze na wystawie sa tylko atrapy! Byly one tak realne, ze nie uwierzylam, dopoki nie dotknelam:)
Nie probowalam kuchni z Karaibow,ale wszystko przede mna.
Serdecznie pozdrawiam
Wiesia
Wiesiu,
Bardzo dziękuję za miłe słowa 🙂
Z opisem warszawskich restauracji jest taki problem, że często nie trzymają poziomu, przy dwóch wizytach wszystko gra, a przy trzeciej ma się wrażenie, że to nie ten sam lokal. Oczywiście restauratorzy coraz bardziej się starają i to się zmienia, jednak zdarza się też tak, że nawet świetne restauracje żyją krótko i są z różnych powodów zamykane. Najłatwiej można to zauważyć na Chmielnej i Nowym Świecie, gdzie są wysokie czynsze i mało komu udaje się sztuka przetrwania. Chodzę tymi ulicami raz, dwa w miesiącu i niemal za każdym razem jestem zaskoczona jakąś nową kawiarnią, czy knajpką. Mało jest lokali, które przetrwały np. 5 lat.
Jestem przekonana, że w Australii jest zupełnie inaczej.
Moc pozdrowień,
E.
Wiem czym piszesz, Madame Edith, ogladam Kuchenne Rewolucje zarowno na biezaco jak i te dawniejsze, wiec mam wizje , co w polskiej gastronomii wieje:)
Mysle,ze Polacy nie maja tradycji chodzenia do restauracji, moze teraz to sie powoli zmienia, ale tkwi w nas przekonanie,ze najlepiej to w domu, a do knajpki, to od swieta.
Podczas mojej ostatniej wizyty, piec lat temu, za kazdym razem , kiedy weszlam do restauracji, pytalam, czy otwarte…sale wialy pustkami.Acha! Dodam jeszcze,ze zawsze bylo mi tam ciemno i prosilam o wiecej swiatla:)
Australijczycy kochaja jesc poza domem.Dostac wolny stolik w jakiejkwiek restauracji w miescie w weekend,graniczy z cudem!Sa takie restauracje, do ktorych rezerwacje trzeba zrobic kilka miesiecy przed ,jak np.japonska restauracja Tetsuya (nazwa od nazwiska wlasciela).W tygodniu, w czasie lunchu male i wieksze bary czy restauracje sa zatloczone.
Ja jestem ogormna wielbicielka kuchni japonskiej, po polskiej oczywiscie:), wiec czesto chodze do tzw.suchi -train, gdzie jedzenie przygotowywane jest na oczach konsumentow, a jadace po tasmie talerzyki z suchi wygladaja jak male arcydzielka:).
Najlepiej jednak karmia tam, gfzie wlascielami jest cala rodzina, mama, babcia w kuchni, tata i synowie na sali lub za barem.Konkurencja jest duza, wiec kazdy sie stara.W poblizu mojego domu jest mala restauracyjka,ktora prowadzi rodzina Turkow.Takiej kawy po turecku jak tam, to nie ma w calym miescie:))
Rodzi sie pytanie: czy sa polskie restauracje?
Sa.
Ale lepiej, aby ich nie bylo.Nasza kuchnia jest wspaniala, jezeli umie sie ja przekazac i rozlekamowac.Kiedys zaprosilam gorno znajomych, nie Polakow, aby pokosztowali naszych smakolykow.Oni byli zachwyceni, ja nie, bo wiem, jak powinno smakowac…Lubie gotowac i gotuje wszystko, ale wiem,ze nigdy nie zrobie takiego sushi jak Japonczyk , i dlatego kucharz z Nowej Zleandii nie ugotuje dobrego bigosu, bo oprocz receptury, nalezy miec..dusze…
Rozpisalam sie ….ale to jeden z moich ulubionych tematow:)
Caluski
Wiesia
Wiesiu,
u nas też jest mnóstwo barów sushi z taśmą – bardzo je lubię 🙂 Zresztą kuchnia japońska także jest popularna w Warszawie. Powiedziałabym nawet, że po włoskiej jest chyba najbardziej rozpowszechniona.
Nie wiem czy czytałaś moją relację z Brukseli, z japońskiej restauracji Kamo (nazwa także pochodzi od nazwiska właściciela)? To było ogromnie fajne doświadczenie i dobra wprawka przed wyjazdem do Japonii. W Polsce jednak nikt nie traktuje gości w taki sposób, jak to robią rodowici Japończycy.
Serdeczności!
E.
Madame Edith…oczywiscie,ze czytalam o Komo:)
Masz unikalny talent opisywania i fotografowania potraw…mysl o ksiazce:)
Aby byc uprzejmym jak Japonczycy i czysci jak oni, trzeba urodzic sie Japonczykiem.
Inaczej sie nie da!
Takie male restauracyjki, jak Komo, sa gesto usiane w calej Japonii.Pamietam moje rozczarowanie, kiedy zobaczylam prawdziwe, japonskie sushi: surowa ryba, w dosc sporym kawalku..zadnego ryzu, chyba,ze sie zamowi, zadnych dodatkow.Znajomy Japonczyk wytlumaczyl mi,ze to, co Japonczycy serwuja na swiecie, jest dla ludzi "zachodu".Jest oczywiscie sushimi,ale i tak w podrobce.Kiedy przypomnialam mu,ze i w Japonii widzialam takie sushi jak w Sydney, wyjasnil,ze w wiekszosci jest to dla turystow..
Wole jednak ten "zachodni" styl:)
Japonczycy na co dzien zyja zgodnie z niepisanym kodeksem honorowym samurajow i nie honorowo byloby zle pracowac lub byc nie-milym dla blizniego.
Pieknie, prawda?
Caluski
Wiesia
Sala swieci pustkami, przy barze kilka osob w kurtkach, czapkach, jedna pani okutana szalem. Nie grzeja tam ? pomimo twojego opisu, zdjecie nie zacheca do odwiedzenia tego miejsca, wystroj to nie wszystko, potrzebna jest jeszcze atmosfera i ludzie, a tej na zdjeciach nie widac.
Anno,
Panie przy barze weszły do śodka tylko po kawę na wynos i zaraz wyszły 🙂
Sala była pusta kiedy robiłam zdjęcia, ponieważ byliśmy pierwszymi klientami tego dnia – o faktycznej liczbie gości zresztą napisałam wyżej.
Jameśli idę do restauracji z myślą, że ją opiszę na blogu, to zawsze staram się odwiedzać dane miejsca kiedy jest w nich pusto, czyli często właśnie tuż po itwarciu. Nie chcę bowiem denerwować innych klientów wyciągając wielki aparat, a jednocześnie chcę pokazać wnętrza danego lokalu.
Pozdrawiam,
E.
Przyznam , że wnętrze naprawdę wygląda jak z tamtej części świata a przynajmniej ta pierwsza część. Dania wyglądają apetycznie. Z chęcią kiedyś tam wpadnę 🙂
Fajne nawet nie wiedziałam , że taka restauracja jest w Wwie
Bardzo dziękuję za relację z El Caribe. wybieram się tam już od dawna, żeby porównać serwowane przez ich dania z "oryginałami" których próbowałam podczas wakacji na mojej ukochanej Kubie 😉 Koktajl z mango wygląda pysznie, a wystrój lokalu i Twoja opinia tylko utwierdzają w przekonaniu, że w grudniu trzeba to miejsce koniecznie odwiedzić ! Pozdrawiam, Joanna.