Il Gallo d’Oro ** – najlepsza restauracja na Maderze
Podczas podróży ważne jest dla nas odkrywanie nowych smaków. Próbowanie lokalnych składników i charakterystycznych produktów. Żaden wyjazd nie może się odbyć bez wizyty w lokalnym spożywczym, w którym kupuję niedostępne lub z znacznie droższe niż w Polsce produkty. Żaden też nie obędzie się bez wizyty w przynajmniej kilku lokalnych restauracjach. Jak wiecie na Maderę wróciliśmy po niemal 4 latach bogatsi w doświadczenia z pierwszego wyjazdu, a także w wiedzę, której nie mieliśmy za pierwszym razem. Wówczas nie udało nam się dostać na „5 o’clock tea” w hotelu Reid’s, bo nie wiedzieliśmy, że w sezonie letnim trzeba robić rezerwację z aż tak dużym wyprzedzeniem. Podobnie nie trafiliśmy do jednej z siedmiu najlepszych restauracji w Portugalii, która jako jedyna na Maderze nieprzerwanie od 2008 roku szczyci się przyznaną gwiazdką Michelin. Il Gallo d’Oro czyli „Złoty Kogut” to wyjątkowe miejsce. Tym razem zrobiliśmy rezerwację jeszcze nie mając w ręku biletu na samolot 😉 Było warto czekać na ten wieczór! To był prawdziwy spektakl, w którym jedzenie grało pierwszoplanowe role.
Il Gallo D’Oro ma zaszczytne dwie gwiazki Michelin, a w grudniu 2015 r. została uwzględniona (na miejscu 265.) na liście 1000 najlepszych restauracji na świecie – na tzw. “La Liste”. Ale zupełnie nie dlatego chcieliśmy odwiedzić to miejsce. Zaglądają na stronę internetową restauracji natknęłam się na takie zdjęcia i od razu wiedziałam, że po prostu MUSIMY tam pójść! I choć ceny do niskich nie należą, to stwierdziliśmy, że za pewne doświadczenia od czasu do czasu warto zapłacić więcej. Zwłaszcza jeśli spędza się urlop na ulubionej wyspie (przynajmniej jak do tej pory – może jak kiedyś pojedziemy na Bali lub inne Hawaje, to zmienimy zdanie) 😉
/zdjęcia ze strony restauracji/
Il Gallo d’Oro znajduje się w hotelu sieci Cliff Bay, ale jest jego niezależną częścią i nie trzeba być hotelowym gościem by tu przyjść. Restauracja jest czynna tylko w porze śniadań i kolacji. Nie można tu wpaść na obiad. Trochę szkoda, bo widoki są równie piękne jak z Hotelu Reid’s, a zimą w czasie kolacji nie można ich podziwiać ze względu na fakt, że słońce zachodzi już po 18.
Od wejścia widać, że lokal stawia na wina. Idąc do stolików mija się długie pomieszczenie – „wine room” z przeszklonymi ścianami za którymi leżakują wina. Wygląda to fenomenalnie!
Wystrój lokalu jest raczej zachowawczy. Dominują brązy i złoto. Jest bardzo elegancko, a jedynym ekstrawagancki elementem są złote wazy i dwie figury tytułowego koguta. Motyw ten pojawia się zresztą jeszcze kilka razy jak chociażby na talerzyku na pieczywo i filiżankach do kawy.
Menu nie jest długie – z każdego rodzaju dań mamy 2-3 pozycje do wyboru. Dla ułatwienia restauracja proponuje możliwość komponowania „setów” np. 3, 4 lub 5 dań w określonej cenie (80, 95 lub 130 EUR). Można tez skorzystać z menu szefa kuchni, czyli 4 dań za 95 EUR, przy czym pozycje te nie są dostępne w normalnej karcie. Jako, że wydawały się bardzo ciekawe nie mogliśmy opuścić takiej okazji i oboje wzięliśmy to samo, z jedną drobną różnicą: na jedną z przystawek wybrałam gambasa podczas gdy Monsieur zdecydował się na dyniowe risotto z truflami.
Zanim jednak pierwsze dania pojawiły się na naszym stole podano nam pieczywo z fantazyjnie ułożony masłem, tapenadą (pastą z czarnych oliwek) i kwiatem soli.
Podczas całego wieczoru próbowaliśmy kilku rodzajów bułek i chlebów, które kelner przynosił w wielkim koszu i dokładnie omawia. Najbardziej urzekła mnie bułka z pomidorami oraz trójkątne bułeczki o smaku i zapachu cytrusów, które były prawdziwym odkryciem.
Po kilku minutach na stole pojawiły się miski kształtem przypominające wielkie ukwiały. Czas się w nich przekąska od szefa kuchni, tzw. amuse-bouche. Naczynie podkreślało smak morskiego dania – tatar z okonie morskiego z cytrusowym sosem, dodatkiem jabłka granny Smith i jadalnego kwiatu. Ten podarunek od szefa rozbudził nasz apetyt.
Pierwszą, właściwą przystawką były dopiero medaliony z homara z fioletowymi ziemniakami oraz batatami pokrojony tak cienko, że to aż niebywałe. Dodatkiem do nich był orzeźwiający sos, kremowy serek i koperek. Wyśmienita kompozycja i ponownie podana w niesamowitym talerzu, który kojarzył mi się z galaktyką i planetami.
Drugą przekąską była portugalska szkarłatna, olbrzymia kreweta. Towarzyszyła jej delikatna, kremowa pianka i zielone porosty, które rosną tylko w okolicach lotniska na Maderze, a smakują jak ostrygi. W dodatku szef ponoć sami jeździ na lotnisko i szuka ich nad morzem! Danie wykańczał czarny kawior oraz płatki jadalnych kwiatów.
Kiedy sama delektowałam się gambasem, Monsieur kosztował risotto z dynią i truflami. Podane zostało na podstawce z białego marmuru, a umieszczono je w ceramicznej dyni ze zdejmowaną pokrywką. Po raz kolejny sam sposób podania był tak sugestywny, że danie oddziaływało na zmysły jeszcze przed pierwszym kęsem. Świetnym dodatkiem do dyniowego risotto, prócz czarnych trufli, okazały się orzechy włoskie. To pomysł do powtórzenia w domowym zaciszu.
W przerwie przed daniem głównym szef kuchni zaserwował po kulce doskonałego sorbetu z ogórka i melona, który miał na celu oczyszczenie kubków smakowych przed daniem głównym.
Kiedy na naszym stole pojawił się comber z sarny z kasztanami z Curral das Freiras (Doliny Zakonnic – słynna właśnie z kasztanów dolina na Maderze) nie mogłam oderwać od niego oczu. Zwłaszcza, że kelner na naszych oczach polał mięso ciemnym sosem, które zatrzymało się na falistej, galaretowatej linii dzielącej talerz na dwie części.
Mięso dorównywało smakiem najlepszemu jelonkowi, jakiego jadłam w życiu (patrz wpis: Cervo Restaurant). Było cudownie miękkie i aksamitne. Na wierzchu miało jednak podpieczoną, kruchą warstwę – kasztanowy crust. Dodatki stanowił mus z topinamburu, kwaskowe galaretki, rukiew wodna i oczywiście miękkie kasztany w całości. Pyszna kompozycja.
Po daniu głównym nastąpiła kolejna pauza, którą wypełniła zupełnie zaskakująca cytrynowa beza. W tym tzw. „przed-deserze” (pre-dessert) nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że cytrynowy krem był bardzo zimny, a delikatna beza ciepła. Połączenie dwóch temperatur dawało zaskakujące doznania. Ciekawe, po raz kolejny, było naczynie, w którym podano deser – składał się z kuli z podwójną ścianą, gumowego pierścienia, który ją podtrzymywał i talerza właściwego.
Na sam koniec uczty podano deser o nazwie „kasztan / kokos / mandarynka”. Składał się z delikatnej bezowej półkuli wypełnionej delikatnym, mandarynkowym kremem. Na wierzchu znajdowało się kasztanowe vermicelli (masa kasztanowa uformowana na kształt cienkiego makaronu). Całość wykańczało jadalne złoto, płatek czekolady oraz dwie cząstki mandarynki…która okazała się niesamowity mandarynkowym sorbetem posadowionym na podprażonych wiórkach kokosowych.
Podczas gdy do wcześniejszych dań serwowane były dwa wina białe i jedno czerwone z kontynentalnej Portugalii, tak do deseru podano nam 5-letnią maderę „Bual” z najsłynniejszej na wyspie fabryki Blandy’s (zestaw win dopasowanych do potraw to koszt 34 EUR – wybór dokonany przez sommeliera lub 54 EUR – wybór win dokonany przez głównego sommeliera; na marginesie restauracja w 2015 roku zdobyła tytuł „Award of Excellence” za kartę win i jest znana z doskonałego food pairing’u).
Na sam koniec zaproponowano nam kawę lub herbatę. Jako, że w Portugalii obowiązkowym elementem jest małą czarna po posiłku, to zdecydowaliśmy się na kawę. Do niej podano zestaw czterech czekoladek na słodkie uwieńczenie wieczoru. Miały bardzo klasyczne smaki, ale zwłaszcza w pamięci utkwiła mi ta z kwiatem soli i płynnym karmelem w środku. Klasyczne połączenie smaku, ale jakże je lubię!
Il Gallo d’Oro – dla kogo?
Z pewnością dla osób świadomych wielowymiarowości kuchni i jedzenia. Dla tych, którzy chcą spróbować lokalnych smaków oraz świetnych win.
Il Gallo d’Oro – podsumowanie:
W Złotym Kogucie najbardziej urzekła mnie, oczywiście obok fantastycznego jedzenia, genialna wręcz obsługa. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ale odnoszę wrażenie, że w Polsce serwis nigdy nie będzie tak dobry jak na południu Europy. To kwestia temperamentu, osobowości i tego, że u nas ten zawód jest często traktowany jako zajęcie na chwilę, a nie jako praca na całe życie. Osobiście bywając nawet w polskich lokalach z wyższej półki praktycznie nie widuję kelnerów po 30 roku życia. W Il Gallo d’Oro zespół to w większości doświadczeni pracownicy, którzy zjedli zęby na gastronomii i o klientach wiedzą wszystko. Tu kelner jest psychologiem, który potrafi „rozpracować” gościa. Wie jak sprawić, by go oczarować i to bynajmniej nie tylko dzięki dolewaniu mu wina 😉
Jeszcze nigdy nie spotkałam się z tak idealnym serwisem, bezpośrednim podejściem i otwartością, a jednocześnie perfekcjonizmem i prawdziwym kunsztem wykonywania zawodu. W trakcie wieczoru mieliśmy styczność z aż 6 osobami: menedżerką, szefem sali, sommelierem i trzema kelnerami, przy czym każdy z nich odgrywał różne role. Wizyta w takim miejscu uświadamia jak skomplikowanym organizmem może być restauracja. Chodząc do miejsc „codziennych” nie mamy szansy tego zauważyć.
Kuchnia w Il Gallo d’Oro to osobny temat. Dobranie naczyń do dań (niektóre są specjalnie projektowane) jest jak tworzenie scenografii do teatralnej sztuki j zdaje się nie mniej ważne od samego jedzenia. A że tu niemal wszystko smakuje i pachnie morzem to już inny temat. Może nie każdemu kuchnia portugalska z wpływami śródziemnomorskimi przypadnie do gustu, ale mnie porwała. Nawet Monsieur, który w kwestii jedzenia jest dalece bardziej zachowawczy, stwierdził, że „to było coś!”.
„Welcome to the paradise” powiedział chef de rang* kiedy rozpoczynaliśmy podróż poprzez smaki serwowane przez szefa kuchni Benoît Sinton. Miał 100% racji. Trafiliśmy do prawdziwego raju.
Do przeczytania!
E.
* Główny kelner opiekujący naszą częścią sali.
Podobne wpisy
Komentarze
7 odpowiedzi na “Il Gallo d’Oro ** – najlepsza restauracja na Maderze”
Dodaj komentarz
Przedział cenowy: 100 EUR
Recenzja z odwiedzin w restauracji (i to jakiej!) czyli to co tygryski lubią najbardziej 😉
Niesamowicie widoczny jest w tym poście fakt, że rzecz taka jak posiłek nabiera zupełnie nowego wymiaru i z prozaicznej czynności staje się zapierającym dech w piersiach doświadczeniem 🙂
Pozdrawiam,
Dominika
Dominiko,
świetnie to ujęłaś! W takim miejscu jedzenie zmienia się dosłownie w celebrację posiłku i to takiego, który trwa kilka godzin (nasza kolacja trwała blisko 3h).
Niesamowite doświadczenie, naprawdę było warto tam pójść – mam nadzieję, że pomimo mało sprzyjającego światła, widać to na zdjęciach 🙂
Pozdrawiam Cię serdecznie
E.
Nie dziwię się absolutnie, że to najlepsza restauracja. Przepiękne wnętrze, fantastyczna kuchnia. Zachwyciły mnie te ostatnie czekoladki, taka wisienka na torcie. Eleganckie, maleńkie, w sam raz na zakończenie kolacji. 🙂
wspaniała recenzja,czytając czułam się,jakbym przeżywała tę ucztę razem z Wami. ja również uważam,że takie przeżycie warte jest każdej wydanej złotówki i szczerze Wam zazdroszczę tej fantastycznej kolacji 🙂 a przy okazji spytam – czy byliście może w Atelier Amaro?
Olu,
bardzo dziękuję! W Atelier Amaro jeszcze nie byłam. Choć nie powiem, bo chciałabym tam pójść. Muszę poczekać na dobrą okazję 😉
Serdecznie Cię pozdrawiam
E.
pytam,bo mi właśnie chodzi po głowie Amaro 🙂 jeśli tam zawitam,to na pewno się odezwę ze swoimi wrażeniami,chyba że mnie ubiegniesz 🙂
a jeśli mogę jeszcze spytać – zawsze zastanawiałam się,jak to jest z fotografowaniem w takich restauracjach – z jednej strony wydaje mi się,że nie wypada,a z drugiej każdy chciałby mnie pamiątkę tych „momentów”. czy pytaliście obsługę o możliwość robienia zdjęć? czy generalnie goście fotografują? jak to wygląda?
Olu,
z robieniem zdjęć w restauracjach bywa różnie. Kiedyś zawsze się pytałam o zgodę. Dziś od razu wyciągam aparat i pytam się sporadycznie, bo też i mnóstwo ludzi robi zdjęcia smartfonami, więc nie jestem jakimś odosobnionym przypadkiem. Najśmieszniejsze na robienie zdjęć jedzenia reagowali Japończycy w (skądinąd także gwiazdkowej) restauracji KAMO w Brukseli – bardzo się z tego cieszyli i widać było, że im to schlebia 🙂
Generalnie tylko raz miałam niemiłą sytuację związaną z robieniem zdjęć w lokalu – było to w Café Lorentz.
Myślę, że obecnie fotografowanie jedzenia jest bardzo powszechne i restauratorzy, jak i obsługa jest do tego przyzwyczajona. Mam tylko zasadę: fotografuję puste części lokalu – tak, by nie przeszkadzać innym gościom. Jeśli ktoś wejdzie mi w kadr, to zawsze rozmazuję postać w postprodukcji, a jeśli jest dużo gości, to najczęściej fotografuję tylko jedzenie na moim stole.