Kaskrut
Wakacje to taki czas, kiedy poza chodzeniem do pracy, po zakupy i oczywiście wyjazdami, rzadko wychodzę z domu. Największą przyjemność sprawia mi bowiem gotowanie z sezonowych warzyw i owoców, czytanie zaległych czasopism, planowanie kolejnych wyjazdów, siedzenie na balkonie z lampką wina, książką i kawałkiem ciasta. Na chodzenie po knajpach nie poświęcam zbyt wiele czasu i odwiedzam je okazjonalnie. Z takiego też powodu przez wakacje napisałam tylko cztery „restauracyjne” wpisy (m.in. „Amber Room” i „Coctail Bar Max„), z czego dwa dotyczyły miejsc poza Warszawą („Rozmaryn” i „Najlepsza cukiernia w Europie„).
Jednak jako, że lato chyli się ku końcowi wraz z Monsieur postanowiliśmy otworzyć nowy sezon w odwiedzaniu warszawskich lokali. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do otwartej trzy tygodnie temu restauracji o tajemniczej nazwie „Kaskrut” przy Poznańskiej 5.
Owa trudna do wymówienia nazwa pochodzi od francuskiego słowa „casse-croûte”, co oznacza lekki, szybki posiłek, a także kanapkę jedzoną między większymi posiłkami lub w trakcie podróży.
Kaskrut jest póki co trochę mało widoczny i łatwo go przeoczyć i nieopatrznie skierować się w stronę położonych dalej przy Poznańskiej lokali jak Latawiejc, Bejrut, Tel-Aviv. Dlatego warto zapamiętać, że wejście usytuowane jest po lewej stronie od zegarmistrza, który reklamuje się żywopomarańczową tablicą z napisem 🙂
Wchodzimy do środka po kilku stopniach. Wnętrze jest niewielkie tworzą je na dobrą sprawę trzy stoły i kilka miejsc przy barze. Myślę, że zmieści się tu nie więcej jak 20 osób. Całość jednak nie sprawia wrażenia klaustrofobicznego, jest jasno i miło. Szczególnie podobają mi się dębowe blaty, ceglane ściany i industrialne lampy zrobione z rur wentylacyjnych. Te elementy szczególnie nadają temu wnętrzu charakteru.
W Kaskrucie pojawiliśmy się w niedzielne popołudnie. Mniej więcej jedna trzecia miejsc była zajęta, dzięki czemu udało nam się wybrać wygodne siedziska z „widokiem” – przy wysokim barze w bezpośrednim sąsiedztwie kuchni.
Przy wejściu przywitał nas właściciel, który po krótce wyjaśnił o co chodzi w tutejszym menu. Do wyboru tego dnia mieliśmy po trzy dania z każdej kategorii.
Co ciekawe założenie tego miejsca jest takie, że menu ma się zmieniać średnio co 1-2 tygodnie, dlatego też na górze wypisanej na ścianie „karty” zaznaczono okres jego obowiązywania (19-25 sierpnia). Wszystkie dania mieszczą się w przedziale od 11 do 25 zł.
Na początku zdecydowaliśmy się na specjalność zakładu, czyli kanapkę na mlecznym chlebie z kurczakiem i ananasem oraz makrelę z sosem z kalafiora i muli.
Siedząc przy barze obserwowaliśmy jak kucharze przygotowują nasze porcje i jednocześnie popijaliśmy niemiecką lemoniadę i bezalkoholowego radlera (po 9 zł; Kaskrut nie ma jeszcze koncesji).
Dużą zaletą jest według mnie właśnie otwarta kuchnia, gdzie nic nie da się ukryć. Przy jednej trzeciej / połowie zajętych miejsc kucharze mieli co robić i się nieźle uwijali. Jestem ciekawa jak sobie radzą na tak małej przestrzeni przy większej liczbie gości i tym samym większej liczbie zamówień.
W każdym razie to, co wyszło z kuchni było naprawdę znakomite. Kanapka (25 zł) na świeżo wypieczonej mlecznej bułce była przepyszna. Długo pieczony kurczak dosłownie rozpływał się w ustach i miło komponował z ananasem oraz roszponką. Słodka bułka była fantastycznym dopełnieniem konkretnego w smaku, bo dobrze doprawionego, lekko pikantnego, mięsa.
Powiem krótko: takie kanapki mogłabym jeść każdego dnia na śniadanie! 🙂
Drugim zamówionym przez nas daniem była smażona makrela z sosem kalafiorowym (jasny) oraz z muli (ciemniejszy). Szczególnie sos kalafiorowy przypadł mi do gustu. Ryba też była bez zarzutu: świeża, smaczna, nieprzesmażona. Dokładnie taka jak być powinna.
Porcje może do wielkich nie należą, ale przecież są to dania jedzone pomiędzy posiłkami, jak wskazuje nazwa restauracji. Bronią się za to tym, że są bardzo smaczne.
Na deser zamówiliśmy solony karmel z musem cappuccino, który był, obok kanapki, najsilniejszym punktem wizyty. Mimo, że na zdjęciu nie prezentuje się okazale, to smakował wybornie. Po prostu tak, że po spróbowaniu od razu miałam ochotę na drugą porcję i tylko fakt, że na spróbowanie czekał kolejny deser powstrzymał mnie przed złożeniem zamówienia. Karmel ( i ole będzie w dalszej ofercie) to absolutnie mistrzostwo świata – spróbujcie koniecznie jeśli tu zajrzycie! Nawet Monsieur (przeciwnik wszelkiego rodzaju karmelu i toffi) był nim zachwycony.
„Gruszka / Tymianek / Cytryna” to również smaczny, ale już nie tak powalający na kolana, smakołyk. Prezentował się za to bardzo oryginalnie na talerzu, gdyż trzeba przyznać, że połączenie kruszonki, karmelizowanej gruszki i czerwonej porzeczki jest bardzo malownicze.
Z pewnością desery w Kaskrucie należą do oryginalnych, zarówno w kwestii smaku, jak i sposobu podania. Miło jest też móc zamówić coś innego niż szarlotkę na ciepło z lodami, tort bezowy, czy sernik z sosem malinowym, które są tak często spotykane w wielu (nie tylko!) polskich lokalach.
Warto nadmienić, że oba desery nie zostały doliczone do rachunku, a były prezentem od właściciela. To miłe, że coraz częściej w nowo otwieranych lokalach pojawia się zwyczaj częstowania klientów (przypomnę Wam moją wizytę w BreadBar).
Kaskrut – podsumowanie:
Kaskrut to bardzo ciekawe miejsce. Właściciele (Polak i Francuz, który jednocześnie prowadzi restaurację w centrum Londynu) znają się na rzeczy i lubią eksperymenty. Podoba mi się ambitnie postawiony cel, by menu stale ulegało zmianom. To sprawi, że stali bywalcy nie będą się nudzić i cały czas będą zaskakiwani nowymi połączeniami.
Nie będzie tu też „zwykłych” alkoholi jak wino. Ma być jedynie czeskie wino musujące. Do tego nie pojawią się tu popularne napoje, które z premedytacją zastąpiono ekologicznymi sprowadzanymi z Niemiec. Krótko mówiąc: to miejsce ma potencjał, jest oryginalne i przemyślane.
Kaskrut – dla kogo?
Polecam szczególnie na wizytę ze znajomymi lub luźny wypad we dwójkę.
Do kolejnego przeczytania / zobaczenia na Fanpage’u,
E.
i wiem gdzie wyciągnąć Małzona! świetnie się zapowiada!
Faktycznie łatwo ominąć, szkoda, że nie ma większego szyldu!
to już wiem dlaczego nie masz czasu na spotkanie ze mną ;-), ach ta kuchnia
Kanapka mleczna z kurczakiem i ananasem brzmi i wygląda tak pysznie, że aż chce się ją odtworzyć w domu (nawet nie znając smaku). A dębowe blaty – moje marzenie do własnej kuchni. 🙂