Shipudei Berek – meze, hummus i cała reszta
Shipudei Berek to restauracja na Jasnej specjalizująca się w kuchni Bliskiego Wschodu. Została otwarta kilka miesięcy temu (dokładnie w grudniu 2015) przez znanego warszawskiego restauratora Artura Jarczyńskiego. Generalnie nie jestem wielką miłośniczką jego lokali, ale trzeba przyznać, że utrzymują się od lat i ciągle są w nich tłumy. Wspomnieć tu należy chociaż „U Szwejka”, „Kompanię Piwną” czy też „Der Elefanta„. Jak jednak jest w najnowszym restauracyjnym dziecku lubującym się w popularnej ostatnio kuchni bliskowschodniej?
Jakieś dwa miesiące temu zostałam zaproszona do Shipudei Berek na warsztaty z kiszenia, bo część lokalu zajmuje „Muzeum Fermentacji”, które organizuje cyklicznie tego typu spotkania dla blogerów, dziennikarzy, ale też i wszystkich chętnych. Wtedy nic tu nie zjadłam, a jedynie wypiłam dobrą lemoniadę arbuzową. Posmakowała mi na tyle, że kilka dni później zabraliśmy tu wraz z Monsieur naszego przyjaciela. Pogoda jednak nie sprzyjała konsumpcji, był straszny upał, więc zamówiliśmy tylko napoje – trzy różne lemoniady. Wszystkie (bazyliowa, limonka z miętą i truskawkowa po 12 zł) były bardzo intensywne i konkretne w smaku. Nieoszukane. Naprawdę fajne.
Dodatkowo przyjemne wrażenie robi samo wnętrze: jest nowocześnie, ale z charakterem. Podobają mi się stare akcesoria jak ogromna waga, na której leżą worki z warzywami, czy kolorowe kafle na ścianach. Jak w innych lokalach Jarczyńskiego część stolików stoi przy drewnianych ławach – to dobre rozwiązanie dla większych grup, które chcą siedzieć „w kupie”.
Bardzo podobają mi się też kolorowe świeczniki po których spływa warstwami wosk ze świeczek.
Manu jest zwarte i mieści się na jednej kartce, którą każdy ma pd talerzem. Już podczas pierwszej wizyty spodobało mi się w nim kilka rzeczy. Ba, nawet widziałam jak one wyglądają na innych stolikach, więc tym bardziej obiecałam sobie, że musimy tu wrócić po więcej. W tracie piłkarskich mistrzostw restauracja nie była przepełniona, więc uznaliśmy, że to dobry czas na odwiedziny. Namawiani przez znajomych, jak i obsługę, spróbowaliśmy shipudim, czyli szaszłyków z grilla marynowanych w oliwie i przyprawach.
Mieliśmy jeszcze chrapkę na ponoć znakomitą pizzę izraelską, ale na kolejne danie zabrakłoby nam już miejsca. Zostaliśmy więc przy szaszłykach: z kurczaka i łososia (19 i 29 zł), do których dodawana jest ciepła pita i 10 talerzyków z meze, czyli małych przystawek, które można podjadać przed daniem głównym. Przyznam, że ledwo się zmieściły na naszym stole. Gdy wkroczyły szaszłyki musieliśmy ustawiać jedne na drugich tak było ich dużo! Tym razem do picia wybraliśmy także lemoniady. W ofercie były inne niż poprzednio, więc zamówiliśmy świetną mango i bardzo świeżą z bazylią (po 12 zł).
Wśród meze znalazły się m.in. czerwona kapusta, buraki w łagodnych przyprawach, cebula z sumakiem, klasyczne tahini, marchewka po marokańsku, izraelska salsa pomidorowa z bakłażanem, pieczony kalafior, warzywa z grilla czy pasta z bakłażana i pistacji. Było w czym wybierać, a kosztowanie różnych i tak odmiennych od kuchni polskiej smaków jest czymś niebywałym. Nie jadamy często w restauracjach specjalizujących się w kuchni bliskowschodniej i chyba to znak, że czas to zmienić.
Z przystawek najbardziej smakowały mi warzywa z grilla, marchewka i cieciorka, a także sałatka z czerwonej kapusty.
Moim faworytem i zdecydowanym numerem jeden został zaś bakłażan z salsą pomidorową. Był genialny!
Kiedy wkroczyły szaszłyki wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo to wszystko zjeść i wcale się nie pomyliliśmy. Porcja są tu naprawdę solidne, a shipudum są fajne przyprawione. Nie są zbyt intensywne i jednocześnie nie są nijakie. Dla mnie w sam raz. Miłym dodatkiem jest też grillowana połówka pomidora i dymka, którą dostaje się na półmisku wraz ze szpadą.
Ostatecznie nie zjedliśmy wszystkiego z talerzyków, by zostawić sobie jeszcze odrobinę miejsca na deser. Skusił nas krem bawarski (12 zł) – to biszkopty nasączane kawą i przekładane jasnym kremem. Całość posypana jest orzechami i polana sosem czekoladowym. Bardzo przyjemny deser. Taki po prostu domowy i smaczny. Bez udziwnień, a jednak to nie klasyczny nudny sernik, szarlotka czy tiramisu, które są wszędzie. Krem bawarski do kawy pasuje idealnie.
Na koniec, jak bodaj we wszystkich knajpach Jarczyńskiego, goście otrzymują po kieliszku wiśniówki. Miły gest na osłodę dokonywania płatności 😉
Shipudei Berek – dla kogo?
Dla każdego kto lubi miejsca casualowe. Nie jest i nigdy nie będzie to miejsce wysokich lotów, ale nie o to tu chodzi. To lokal, do którego można przyjść na obiad czy kolację, popróbować różnych rzeczy i nie wydać majątku. Jest smacznie, bez zadęcia i po prostu sympatycznie, czyli tak jak powinno być w każdej restauracji.
Shipudei Berek – podsumowanie:
Aż się sama dziwię, że tak bardzo mi się w tym miejscu podobało. Ale uwierzcie, choćbym chciała, to nie mam się czego przyczepić. Karmią bardzo poprawnie, inaczej niż wszędzie, bo restauracji o podobnym profilu wciąż nie jest wiele. Obsługa była przemiła, a wszystko trafiało na stół we właściwym czasie. No i nie było słynnej już bitwy o terminal jak w Der Elefancie 😉 Shipudei Berek mogę Wam polecić z czystym sumieniem.
Shipudei Berek – jak trafić?
Do przeczytania!
E.
Podobne wpisy
Komentarze
3 odpowiedzi na “Shipudei Berek – meze, hummus i cała reszta”
Dodaj komentarz
Przedział cenowy: do 30 zł
Bardzo przyjemne miejsce i dania pyszne i sycące.
Pizza z jagnięciną lekko pikantna, bardzo smaczna.
Najlepszy z deserów to sorbet z gruszką (szczególnie w upalny dzień) jak i mus jabłkowy.
Lemoniada mango była dla mnie za słodka.
I bardzo dobre domowe białe wino.
Dziękuję za polecenie.
Również mi przypadły do gustu te świeczniki 🙂 Niedługo będę w Warszawie i pewnie wstąpię!
Szkoda, że w najbliższym czasie nie wybieram się do Warszawy, bo na pewno odwiedziłabym to miejsce 🙂 Hummus uwielbiam!