Der Elefant
Der Elefant to lokal, jaki powinien odwiedzić każdy kto tęskni za Nowym Jorkiem. Sama co prawda nigdy nie zawitałam do tego miasta, ale naoglądawszy się niezliczonej liczby filmów i seriali, których akcja dzieje się w Wielkim Jabłku, tak je sobie wyobrażam. Wysokie budynki z cegły, wielkie, dzielone okna. No i najważniejsze: zewnętrzne schody przeciwpożarowe!
Trzeba przyznać, że dobudowana część dziedzińca dawnego Hotelu Saskiego przy Placu Bankowym 1 została zaprojektowana z prawdziwym, wręcz filmowym, rozmachem (to już druga odsłona tej restauracji, pierwsza działała w tym samym budynku, od ulicy Marszałkowskiej już od 1990 roku i na czas remontu całej okazałej kamienicy została zamknięta). Trudno się temu dziwić jeśli skojarzymy nazwisko projektanta i jednocześnie zdobywcy Oscara – Allana Starskiego z owym dziełem.
Na podwórko kamienicy wychodzą okna „oldschoolowego” zakładu fryzjerskiego i jeszcze nieczynnej cukierni. Jest po prostu pięknie! Taki klimat XIX pofabrycznej architektury kupuję od razu.
Wnętrza Del Elefanta utrzymane są także w nowojorskim tonie. Jest dużo kafli, metalu i ciekawych, surowych elementów wykończeniowych.
![]() |
Stragan ze świeżymi warzywami wita gości już od wejścia |
Restauracja jest potężna i składa się z kilku osobnych części. Na parterze mamy bowiem do wyboru ogródek, salę ogólną, jak i Fishmarket, gdzie wystawione są świeże ryby i owoce morza, które zresztą można kupić wchodząc wejściem od ulicy Marszałkowskiej.
Na pięterku znajdziemy antresolę, która myślę, że jest fajnym miejscem na piwo ze znajomymi.
Na samej górze zaś zasiądziemy w Składzie Win. Znajdziemy też osobną salkę – Bibliotekę, kącik zabaw dla dzieci oraz dużą salę z fortepianem i muzyką na żywo. Każda z tych części nieco różni się od pozostałych czy to rodzajem stołu, czy nakryciami. Na parterze nie uświadczymy obrusów, czy eleganckich sztućców, które z kolei przeważają na piętrze.
W Der Elefancie byłam już kilka razy, ale zdjęcia we wpisie pochodzą z ostatniej wizyty, podczas której zasiedliśmy na parterze w dużej sali z „common table”.
![]() |
Zabawne napisy wskazujące toaletę |
Po tak długim wstępie czas na jedzenie!
Otrzymawszy menu przy pierwszej wizycie można złapać się za głowę. Są tu i burgery, hummus, owoce morza, makaron sojowy, czy takie połączenia jak burger humusem lub burger z krewetkami. Na pierwszy rzut oka menu jest dość przypadkowym spacerem po kuchniach świata. Można się więc zastanawiać co kucharz miał na myśli i czy zna się na swoim fachu…
Lokal jest piwny, co widać na pierwszy rzut oka na bar – zarówno ten na parterze, jak i piętrze ma piękne miedziane wykończenia. Piwo Pilsner kosztuje tu 7 lub 12 zł, a piwa butelkowe są w cenie 10-12 zł. Sok do piwa jest gratis.
Podczas naszej wizyty Monsieur wybrał burgera z serem (31 zł), ale otrzymał „blue cheese” (36 zł). Nie wykłócał się i przyjął go z dobrodziejstwem inwentarza, czyli solidną porcją frytek – łódeczek oraz prostą sałatką z pomidora i ogórka.
Porcja mięsa w kanapce jest solidna i naprawdę bardzo dobrej jakości. Kotlet w środku jest wilgotny jak trzeba, a w dodatku przychodzi do nas z dwoma smakowitymi dressingami.
Sama natomiast miałam ochotę na coś z kuchni azjatyckiej. Mój wybór padł na makaron sojowy z owocami morza (tzw. „Singapore noodles” 29 zł + 9 zł za owoce morza). Porcją mogłabym obdzielić jeszcze jednego głodnego, ale danie było jakby niedokończone – niby wszystko ok, ale zdecydowanie zabrakło mi w nim soku z cytryny oraz sosu sojowego, więc musiałam poprosić o doniesienie tych dwóch składników.
W sumie zużyłam trzy ćwiartki cytryny i około 1 dużej łyżki sosu sojowego, by doprawić moją porcję. Dopiero wówczas stała się warta zanurzenia w niej pałeczek. Porcja owoców morza była całkiem duża – 2 krewetki z ogonem, bodaj 9 muszli, ośmiornica „baby” i kilka solidnych kawałków łososia. Do tego oczywiście były wmieszane warzywa.
Karta menu z deserami ma kilka ciekawych pozycji – przerobiłam już niemal wszystkie 🙂
Tym razem zamówiłam Pavlovą (19 zł razem z dowolnie wybraną kawą). Wcześniej zaś próbowałam:
- tiramisu – oceniłabym je na 4
- creme brulee – Monsieur bardzo smakowało, ja oceniłam je jako tylko poprawne, gdyż nie dorównywało temu z mojego przepisu z dużą ilością prawdziwej wanilii,
- torcik gruszkowy – bardzo smaczny, choć nie powalający – ciasto było zbyt mało kruche; odniosłam wrażenie, że deser był odgrzewany, a nie wypiekany na świeżo. Może o tym świadczyć też fakt, że podano mi je w ciągu kilku minut, podczas gdy w karcie widnieje informacja, iż „czas oczekiwania to kwadrans”.
Jeśli siedzimy na parterze, to kelner chętnie przyjedzie do nas ze stolikiem prezentującym inne słodkości, jakie przygotowywane są na bieżąco przez cukierników. To bardzo fajny pomysł, a sam wózek stojący tuż przy wejściu do Słonia robi duże wrażenie na każdym, kto tu zagląda.
A wracając do mojego deseru: Pavlova była zdecydowanie najsmaczniejszym ciastem, jaki do tej pory tu jadłam. Porcja starcza spokojnie dla dwóch osób. Beza jest taka, jak być powinna – delikatna w środku i chrupiąca na zewnątrz. Na jej wierzchu pręży się świeżo ubita bita śmietana, a jeszcze ciepłe, prażone migdały kąpią się w rozmazanym po talerzu gęstym sosie z owoców.
Całość dopełniają świeże maliny i jeżyny. Deser jest pyszny i nie ma co do tego wątpliwości.
Dwie rzeczy przeszkadzają mi w tej restauracji: hałas zarówno na parterze, jak i na piętrze oraz opieszałość obsługi, która za każdym razem (bywałam tu tylko w weekendy) była niezwykle miła, ale jednocześnie jakby w wielkim biegu.
Zdarzył nam się pomylony rachunek, zapomniany sok do piwa, czy otrzymanie nieco już przestudzonego jedzenia. Ostatnim razem na rachunek czekaliśmy ponad 15 minut i się go nie doczekaliśmy – po prostu podeszliśmy do kasy chcąc uiścić należność. Jak się okazało to też nie było prosta sprawą, ponieważ w restauracji są tylko 3 terminale do płatności kartą… Wyobraźcie sobie 3 terminale w zasadzie na 6-7 części, z których każda mogłaby być oddzielną restauracją! Doszło do tego, że stojąc tuż obok nas kelnerzy wyrywali sobie terminal z rąk i kłócili się kto go teraz bierze. Do akcji musiała wkroczyć menedżerka, która rozdysponowywała urządzenie 🙂 Była do dość komiczna sytuacja.
Rozumiem, że lokal jest duży, w niedzielne popołudnie jest ponad 90% obłożenie, ale uważam, że klient nigdy nie powinien czekać na rachunek dłużej jak 5 minut. Nigdy. Po prostu nigdy. A nam się zdarzyło już to dwa razy i raz nawet przy mniejszym obłożeniu.
Podkreślić jednak trzeba, że kelnerzy są bardzo mili i elegancko ubrani. Mam po prostu wrażenie, że podobnie jak i terminali płatniczych, ich także jest tu zbyt mało i nie radzą sobie z dużą liczbą stolików do obsłużenia, jak i odległościami, które muszą pokonywać (dla przykładu: nasz kelner obsługiwał jednocześnie gości na zewnątrz, tych w dużej sali, jak i siedzących na antresoli).
Warto też wspomnieć, iż wraz z rachunkiem na pożegnanie otrzymamy po lizaku Chupa-Chups lub po kieliszku wiśniówki lubelskiej. Jest to miły zwyczaj znany z innych lokali Artura Jarczyńskiego (np. Szwejk, czy Kompania Piwna Podwale 25).
Der Elefant – dla kogo?
Dla każdego, kto chce zjeść coś prostego, smacznego i jednocześnie zbytnio się nie wykosztować. To miejsce dobre na spotkanie ze znajomymi, spośród których każdy preferuje inny rodzaj kuchni. Restaurację docenią pewnie także rodzice z dziećmi, które znajdą opiekę w pokoju zabaw. W mniejszych salach (Skład Win i Bibioteka) można zorganizować spotkania rodzinne, co gwarantuje spokojniejszą niż w pozostałych częściach lokalu atmosferę.
Der Elefant – podsumowanie:
Der Elefant jest miejscem do którego z całą pewnością jeszcze wrócę, ale z dużym zapasem czasu, by nie musieć się denerwować w oczekiwaniu na rachunek.
Burgery są bardzo dobre, steki także. Desery i kawa także zasługują na pochwałę. Daniom azjatyckim pewnie dam kolejną szansę następnym razem, a i chętnie spróbuję hummusu oraz świeżych ryb, jakimi szczyci się Fishmarket.
Miejsce broni się wystrojem, dobrą lokalizacją, bardzo miłą obsługą i przystępnymi cenami jak na wielkość porcji. Jedyna rzecz do poprawy to szybkość i niezawodność obsługi.
E.
Byłam kilka razy w Elefancie i potwierdzam Twoje uwagi: kelnerzy, którzy wręcz olewają klientów, bardzo długie oczekiwanie na potrawy, pomimo małej ilości osób w restauracji i na koniec, niestety: zwyczajne jedzenie. Idąc tu, za każdym razem liczyłam na radość dla podniebienia, adekwatną do wydanych pieniędzy. Za każdym razem zawód. Burger suchy, ryba za słona, makaron przeciętny. Idąc do restauracji liczę na więcej, niż jestem w stanie zrobić w kuchni. A wystrój knajpy to dla mnie za mało, żeby tam wrócić.
pzdr,
Kaja
Musze przyznac, ze budynek robi wrazenie!
Bitwa o terminal hehe tego jeszcze nie słyszałam 😀